Bułgaria, Goce Dełchev

przy granicy

20 sierpnia 2006; 1 488 przebytych kilometrów




basen



Ukrop okropny.
W końcu powoli Rodopy zostają z tyłu, a na zachodzie pojawiają się góry Pirin.

Zatrzymujemy się po drodze, żeby w końcu kupić moje ukochane brzoskwinie. I arbuza na kolację. Chyba nie ma już sensu jechać dalej, jest późne popołudnie, a ludzie mówią, że do granicy rzut beretem. A ponieważ trafia nam się fajny tani hotel (z niebieskim basenem!), długo się nie zastanawiamy. Szybko pod prysznic i siup do basenu. Jest bosko!!! Woda trochę zimna, ale po całym dniu ukropu i podróży jest cudownie! Słonko powoli zachodzi za górami. Czy może być piękniej?

Po kąpieli w basenie dopada nas głód, więc jedziemy czym prędzej do miasta. Rzucamy się na pierwszą lepszą banicę. Ach, jak ja tęskniłam za tym smakiem! Za tłustą banicą, zawiniętą w szary papier. To, co jadłam w Grecji może się schować, tam jakiś szajs był! Pycha! Pałaszujemy je z airanem na schodkach pod jakimś pomnikiem.

Zmęczeni jesteśmy mocno, a po tym jedzeniu najchętniej siedziałabym tam jak najdłużej, z knajpek dochodzi muzyka, w górze gwiazdy (choć z niebem na Rożen nie ma co porównywać), jest super.
Ale idziemy obejrzeć podświetlony kościółek. Robimy fotki. Deptak prowadzi nas aż do muzeum, przed którym stoi coś dużego w kształcie łyżek. Ciężko stwierdzić, czy to pomnik, czy co? Spotykamy też dwie budki w kształcie muchomorka, aż muszę sobie zrobić z takim fotkę. Ciekawe co w nich sprzedają, niestety nie jest nam dane się tego dowiedzieć.

W mieście pełno ludzi, choć snują się tak jakoś bez celu i sprawiają wrażenie jakiś znudzonych. A może tu po prostu tak leniwie toczy się życie? Kupujemy jeszcze loda jogurtowego, jest drogi, Wojtek wyjął go na chybił trafił z lodówki, ale podoba mi się, bo jest w naczyniu glinianym, które można sobie zostawić na pamiątkę. I jest duży, nie mogę sama zjeść