Grecja, Keramotí

leniwy wieczór

22 sierpnia 2006; 1 692 przebytych kilometrów




mewa



Zmęczeni jesteśmy okrutnie, nie mamy już nawet siły łazić i szukać noclegu, po prostu zatrzymujemy się w pierwszym hotelu, który nam się napatoczył. Dziewczyna pyta, czy będziemy potrzebować (płatną) klimę, mówimy, że nie. Zanosimy pierwszą partię ciuchów, Wojtek klimę włączył, bo był pilot, wracamy z drugą partią rzeczy, pilota nie ma. Aż Wojtek zwątpił, czy go aby nie zgubił, hi hi. Nieładnie, panienka nie powinna nam do pokoju wchodzić, mogła pilota zabrać jak poszła z nami na górę.
Fajnie wskoczyć pod prysznic po całym dniu ukropu.

Potem odpoczywamy na balkonie, ciepełko, gdzieś na dole Grecy siedzą i sobie rozmawiają. Na kolację pogryzam brzoskwinie. Mogłabym tak siedzieć i siedzieć, ale chcieliśmy jeszcze wyjść choć na chwilę do miasteczka, żeby się zorientować jak z tym promem wygląda. Promu nie udało się obcykać, bo wszystkie budki pozamykane, są tylko rozkłady, więc nadal nie wiemy ile ta cała impreza będzie nas kosztować.
Idziemy nabrzeżem, pełno sklepów i knajpek. Miasto jakieś dziwnie spokojne, jakby wymarłe wręcz. Jeszcze bardziej, niż w Ofrinio. Aż się wierzyć nie chce, jesteśmy przecież nad morzem i w środku sezonu.

Uparłam się, żeby znaleźć plażę. Po ciemku nie jest to łatwe zadanie, w dodatku nie ma kogo zapytać. Ale nos mnie nie zawiódł, w końcu ją znajdujemy. Nareszcie nie ma już kamieni, zrzucam klapki, żeby poczuć fale. Nareszcie plaża, przy której nie ma ulicy. Cudownie!
Szkoda, że rano trzeba wstać, bo mogłabym tak iść i iść, zmęczenie gdzieś ulatuje. Na niebie piękne gwiazdy, światła Thasos zdają się na wyciągnięcie ręki. Aż nie mogę uwierzyć, że tu jesteśmy!

Wyszliśmy przy jakiejś plażowej (też prawie pustej) knajpce. Rano okazało się, że jakbyśmy poszli kawałek dalej, to doszlibyśmy do cypelka. Ale po ciemku któż mógł to przewidzieć?